Cabo San Lucas to zupelnie inny swiat w porownaniu do wiekszosci miasteczek ktore mijalismy na trasie - brudnych i zakurzonych. Stolica Baja California Sur wyrozniala sie pod tym wzdledem - bylo czysto, byla ladna promenada nad morzem i mnostwo sklepow. Ale Cabo San Lucas jest wyjatkowe - tez jest mnostwo sklepow, ale wiekszosc z nich to Dior, Swarovski itp, jest tez marina z wypasionymi lodziami, a mieszkania tam ma podobno sporo gwiazd z Hollywood. Nie dziwie sie - jest to najblizsze tak egzotyczne miejsce z LA - pewnie mniej niz 2 godziny samolotem, a jest tu rzeczywiscie pieknie. Plaze ze zlotym piaskiem ciagna sie kilometrami, jest mnostwo wyporzyczalni sprzetu - skuterow wodnych, parasailing itp. Wybralismy sie lodzia na the arch - czyli luk skalny w wodzie. Prawde mowiac nie oczekiwalem wiele po tej wycieczce - ot skala w wodzie, ktora mialem okazje zobaczyc juz na kilku zdjeciach. Oferowane byly takze rejsy na ogladanie wielorybow, ale nie mielismy czasu na calo dniowe plywanie lodka - bylo jeszcze plazowanie, zwiedzenia miasta, no i wieczorem Sylwester. Nasz kapitan Carlos okazal sie rownym gosciem i wycieczka zmienila sie w najlepsza przygode na calej wyprawie. Okazalo sie ze przy luku sa tez plaze gdzie kapitan zostawi nas na kilka godzin. Plynelismy tylko w kilka osob, najpierw blisko mariny, zatrzymalismy sie w supermarkecie gdzie kupilem wode i jakies przekaski - nie planowalismy wczesniej kilkugodzinnej wyprawy. Nastepnie doplynelismy na koniec cypla - koniec polwyspu kalifornijskiego. Okazalo sie ze sa tam piekne plaze na ktore mozna sie dostac tylko lodzia - dookola sa skaly. W skalach jaskinie, na skalach albatrosy, a z wody wystaje wiele innych skal o roznorakich ksztaltach. Mijamy kilka mniejszych plaz na ktore mozna sie dostac tylko wplaw. Doplywamy do luku i do ostatniej skaly kalifornii. Po drodze mijamy takze grupy orek - niektore leza leniwie na skalach, inne plywaja w wodzie. Raptem Carlos stwierdza ze zabierze nas na ogladane wielorybow i wyplywa na otwarty ocean. Dlugo nie czekalismy - pojawil sie charakterysytczny slup wody wybijanej w powietrze i niedaleko nas przetoczylo sie wielkie cielsko - tylko lekko nad woda i zniknelo. Wiecej juz go nie bylo widac, pewnie uciekl bo gdy tylko sie pojawil z 10 lodek zaczelo go scigac. Niesamowite przezycie - nie bylo go widac w calosci ale to co bylo widac bylo potezne. Carlos zostawia nas na plazy, za 3 godziny ma po nas wrocic. Na plazy najpierw plywamy z okularkami - pod woda roznego rodzaju ryby, ale nie jakos duzo, z ciekawszych - plaszczka. Doplywamy do odosobnionej plazy pomiedzy skalami - nie ma na niej nikogo oprocz nas. Pozniej fale zrobily sie tak duze ze ciezko bylo plynac, szczegolnie w poblizu skal. Wracamy na glowna plaze - piaszczysta, prawie na koncu cyplu z 2 stron - z jednej na zatoke, z drugiej na otwarty ocean. Dalej juz plazowanie i zabawa w poteznych falach.
Wycieczka lodzia to koniecznosc - widoki plus zwierzeta - jak na razie, dla mnie, to absolutny top atrakcji jakie kiedykolwiek widzialem. Cena niewygorowana - 10 USD od osoby (po targowaniu - na poczatku bylo 15) plus tip dla Carlosa 10 USD - za nadprogramowe wieloryby:) A'propos pieniedzy - w Los Cabos waluta obowiazujaca jest dolar na rowni z peso, a moze nawet bardziej.
Wieczorem Sylwester. O ile w dzien jest na prawde goraco, o tyle noce o tej porze roku robia sie chlodne, jednak tutaj - kilkadziesiat kilometrow za zwrotnikiem krotki rekaw pasuje nawet w nocy (choc Kasi bylo chlodno). Sylwester spedzamy w kilku miejscach - w klubie "posh" jak te najbardziej posh w Warszawie, a takze w typowo meksykanskiej restauracji.