Lecimy z San Francisco, z przesiadka w Atlancie. Lotnisko na Arubie jest male, ale nowoczesne. W samolocie wypelniamy podstawowe dane w formularzu imigracyjnym (z ktorego dowiadujemy sie, ze Aruba ma najwiekszy odsetek turystow wracajacych ponownie na wyspe z calych Karaibow), pozniej pieczatka w paszporcie i do taksowki do hotelu.
Rozmawiamy z taksowkarzem i okazuje sie, ze wplywy holenderskie sa tutaj w dalszym ciagu silne - mieszkancy znaja jezyk holenderski, mowia takze po kreolsku (mieszanka angielskiego, holenderskiego, hiszpanskiego i lokalnych jezykow), dobrze znaja takze angielski. Nazwe stolicy (Oransjestad) wymawia sie po holendersku, czyli dokladnie tak jak przeczytaloby sie ten wyraz po polsku.
Wyspa zyje z turystow, a ze wycieczki na Arube sa dosc drogie to i poziom zycia lokalnych mieszkancow jest wyzszy niz srednia w regionie. Dodatkowo dowiadujemy sie, ze lokalni nie lubia sasiedniej Wenezueli - nawet w raju nie przepada sie za sasiednimi krajami :)