Następnego dnia rano mieliśmy lecieć samolotem do Santa Cruz. Dlaczego samolotem? Niby odległość z Sucre niewielka, ale droga i serwis autobusowy są na tej trasie ponoć bardzo zawodne. Droga prowadzi przez góry i jest kręta i wyboista - w dużej mierze bez asfaltu. W deszczu często nieprzejezdna. Podobno autobusem jedzie się 10-12 godzin, co na podstawie dotychczasowych przejazdów mówi mi, że będzie to conajmniej 15 godzin.
Zatem zarezerwowaliśmy bitet w Amaszonas, czyli w tych samych liniach, którymi lecieliśmy z Cusco do La Paz. Jeden z problemów jaki mieliśmy to fakt, iż przy checkinie trzeba pokazać fizyczną kartę, którą zakupiło się bilet przez Internet. A to była właśnie ta karta, którą zgubiliśmy. Wymyśliliśmy, że jeśli nie wpuszczą nas bez tej karty, to po prostu kupimy bilety jeszcze raz, na miejscu i za gotówkę, a później będziemy próbowali uzyskac jakiś zwrot za niewykorzystane biletu.
Okazało się jednak, że problem z wylotem jest inny - deszcz. Od rana była prawdziwa ulewa i recepcjonistka w naszym hotelu powiedziała, żebyśmy nawet nie fatygowali się na lotnisko - w takim deszczu nic nie poleci. Tyle, że dziś o północy z Santa Cruz mamy wykupiony lot do Argentyny, gdzie mamy bardzo konkretne plany oraz ustalone daty... Zatem jedziemy na lotnisko. Oczywiście nasz lot odwołany. Idę rozmawiać z pracownikiem linii i mu mówie, że tego samego dnia mamy lot międzynarodowy i że musimy dziś dotrzeć do Santa Cruz. Powiedział, żebyśmy siedzieli, że będzie o nas pamiętał i jeśli coś dziś odleci to spróbuje nam znaleźć miejsca. No to siedzimy. Kolejny lot godzinę po naszym również odwołany. W międzyczasie czytam w przewodniku, że to lotnisko znane jest z tego, że przy deszczach czasem przez kilka dni nic nie ląduje ani nie startuje...
Po poludniu lekko się przejaśnia, ale dalej pada. Dowiaduję się, że ponieważ lotnisko jest pośród gór i na dużej wysokości to bardzo ciężko było by lądować w takich warunkach. Inne linie też odwołują loty i na lotnisku robi się coraz mniej ludzi. Zastanawiam się czy będziemy musieli zrezygnować w głównego celu wyprawy, czyli wejścia na Aconcagua jeśli tu utkniemy.
Ostatecznie około 15 ma wystartować jedyny tego dnia samolot i pomocny pracownik zapewnia nam w nim miejsca. Jeszcze tylko pozostaje kwestia karty kredytowej której nie mamy, na szczęście przymknął na to oko. Zatem się udało, siedzimy w samolocie i niecałą godzinę później lądujemy w Santa Cruz.
Santa Cruz już z powietrza robi inne wrażenie - na przedmieściach zamiast slumsów widzimy eleganckie domy i zadbane ogrody. Po wylądowaniu kolejna zmiana - pierwszy raz od prawie 2 tygodni jesteśmy poniżej 3500 metrów. Objawia się to głównie tym, że jest parno i wilgotno, a nie chłodno i sucho jak do tej pory. Miasto robi bardzo dobre wrażenie, jest pełno ludzi na ulicach, wszyscy wydają się być bardziej zadbani i radośni niż w dotychczasowych miejscach w Boliwii. Na głównym placu podziwiamy najbardziej oryginalną szopkę jaką widziałem. Wieczorem chodzimy po ulicach bez żadnych obaw, a przed północą wracamy na lotnisko i szykujemy się do odlotu do Buenos Aires.
Lotnisko jak lotnisko, ale kilka rzeczy było nietypowych. Najpierw okazało się, że kontrola bezpieczeństwa jest otwierana określony czas przed lotem. Mimo, iż było tam kilka osób, to musieliśmy poczekać na wyznaczoną godzinę aby zaczęto odprawiać. Po standardowej kontroli następuje dokładne przeszukanie czy nie szmuglujesz narkotyków. Jest to druga, dość długa kolejka. Gdy w końcu jest nasza kolej, strażnik obmacuje mnie dokładnie, a dla kobiet mają nawet oddzielny pokój, coby macanie nie było na widoku publicznym, na korytarzu. Bardzo dokładnie oglądają też bagaż podręczny. W końcu jesteśmy w samolocie i opuszczamy Boliwię.