Dzien 10
Budzik dzwoni o 2 w nocy. Moglby wcale nie dzwonic bo spalo nam sie kiepsko, szczegolnie Kasi. Pierwsza noc na wysokosci 6 tysiecy metrow i byc moze podwyzszona adrenalina w zwiazku z wyjsciem na szczyt juz nastepnego dnia powoduja, ze ta noc nie nalezala do udanych. Zbieramy sie bardzo powoli. Wyjscie z cieplego spiwora w srodku nocy na takiej wysokosci nie jest latwe. Nie wiem jaka byla temperatura, bo zagubil sie gdzies termometr. Po wyjsciu ze spiwora trzeba sie ubrac. Poterzne puchowe spodnie, skarpetki, wielka puchowa kurtka - w malym namiocie nie jest to takie proste. A na koniec jeszcze trzeba zalozyc wielkie buty, Potem gotujemy posilek - ciezko stwierdzic czy to sniadanie czy jeszcze kolacja. W kazdym razie na zagotowanie wody schodzi duzo czasu, ale nie chcemy wychodzic o pustych zoladkach. W koncu o godzinie 4 wychodzimy. 2 godziny zajelo nam przygotowanie, mimo ze nic nie musielismy pakowac. Zaraz po wyjsciu Kasi latarka przestaje dzialac. Po wyjsciu z obozu widzimy podejscie, widac kilka swiatel w gorze, ale sporo osob jest jeszcze w obozie szykujac sie do wyjscia.
W puchowych ubraniach jest nam cieplo, wiatru prawie nie ma, niebo jest czyste. Dobry znak. Na szczyt powinno sie dojsc stad w 8-10 godzin. Czyli do 14 powinnismy dojsc. Godzine zawrocenia wyznaczamy na 14 - jesli nie dojdziemy do tej pory do szczytu to zawrocimy. Na poczatku idzie nam sie dobrze. Nie czuje zmeczenia, wydaje mi sie ze idziemy w dobrym tempie. Zblizamy sie do konca pierwszego wzniesienia, ponizej widzimy sporo swiatel - czyli wyszlismy wczesniej od wiekszosci ekip, to dobrze. Jedna ekipe nawet dogonilismy, ale z czasem widze, ze swiatla ponizej sa coraz blizej. Dogania nas kilka ekip, ale nie przejmuje sie - mamy sporo czasu i nie jest to sprint. Po jakims czasie zaczyna sie przejasniac. Dopada mnie wtedy sennosc. Robimy krotki postoj i obserwujemy wschodzace slonce oraz mamy akurat piekny widok na gory ponizej nas. Jestem teraz zmeczony i strasznie chce mi sie spac. Czuje ze ide bardzo wolno. Doganiaja nas kolejne ekipy. Wsrod nich znajoma dwojka z przewodnikiem. Oni nas jednak nie wyprzedzaja a ida blisko za nami. Wyglada na to, ze mamy podobne tempo. Zaczyna sie dosc strome podejscie na koncu ktorego jest maly oboz Independencia. To strome podejscie jest dla mnie kryzysowe. Co kilka krokow musze odpoczac, oczy mi sie zamykaja. W tym momencie Kasia wydaje sie byc w lepszej formie. W koncu dochodzimy do Indepedenci, na niecalych 6400 metrow. Czyli weszlismy okolo polowe wysokosci. Dwojka z przewodnikiem siada obok nas przy chatce oslaniajac sie od wiatru, ktory jest tu bardzo mocny. Przewodnik mowi, ze zeby zdarzyc na szczyt musza sie zmobilizowac i nie robic juz dluzszych przerw. Jesli beda szli rownym tempem to powinni zdarzyc. Independecia to potencjalnie najwyzszy oboz pod szczytem, ale nikt z niego nie korzysta - jest tam zwykle bardzo wietrznie, nie ma tam miejsca na duze obozowisko i spedzanie nocy na takiej wysokosci wymagaloby conajmniej dodatkowego dnia aklimatyzacji - co innego tylko wejsc na szczyt i zejsc, a co innego spedzanie calej nocy na duzej wysokosci.
Po prawie pol godzinnej przerwie, uzupelnieniu kalorii i wody idziemy dalej. Odpoczynek dobrze mi zrobil i idzie mi sie teraz dosc dobrze. Na poczatku troche podejcia, a pozniej dlugi trawers. Idziemy caly czas w takim samym tempie jak nasi znajomi z przewodnikiem - traktuje to jako dobry znak - po pierwsze zakladam, ze przewodkim prowadzi swoich klientow w odpowiednim tempie aby zdarzyc na szczyt na czas, a po drugie przewodnik ma lepsze informacje o pogodzie i lacznosc radiowa z baza. Tymczasem Kasia idzie coraz wolniej, ale mimo to jestem pewien ze wejdziemy na szczyt - widze go juz nad nami, wydaje sie dosc blisko, nie sprawdzam dokladnej wysokosci ale wydaje mi sie ze jestesmy juz tylko jakies 300-350 metrow ponizej. W pewnym momencie na trawersie pojawia sie snieg. W koncu zakladamy wiec raki, zostawiamy kijki trekingowe a w reke bierzemy czekany. Ponizej nas jest dlugie zbocze, widac przejscie ponizej Nido de Condores czyli mamy ponad kilometr widoku w dol. Jestem pewien, ze zdobedziemy szczyt. Tymczasem ekipa z przewodnikiem ma troche problemow - jeden z klientow wydlada jakby nigdy nie szedl w rakach i troche panikuje. Przewodnik organizuje cos w rodzaju uprzezy, niedoswiadczony wspinacz idzie w srodku, co jakis czas sie przewracajac. Mimo ich problemow, nie wyprzedzamy ich. Kasia idzie bardzo powoli. Ja rowniez co kilkanascie krokow musze zrobic krotka przerwe, ale Kasia idzie jeszcze sporo wolniej. Zblizany sie do Canalety, czyli ostatniego stromego podejscia, po ktorym juz tylko spacer na szczyt. Nawet tutaj nie ma duzo sniegu, ale wystarczajaco zeby isc w rakach. Jest to stromy fragment, duzo pewniej czuje sie idac w rakach niz po zwize bez rakow.
W pewnym momencie doganiamy 2 z przewodnikiem i ku mojemy zdziwieniu przewodnik mowi, ze zawracaja. Sprawdzam godzine - okolo 12:30, wydaje mi sie ze do szczytu juz tylko okolo 200 metrow wysokosci, przewodnik twierdzi jednak ze 300. Sprawdzamy na komorce aktualna wysokosc i wychodzi nam ze jeszcze ponad 250 metrow. W tym momencie dochodzi do mnie, ze nie zdarzymy wejsc na szczyt przed wyznaczona 14 godzina. Pokonanie 250 metrow wysokosci na wysokosci prawie 7 tysiecy metrow, w tempie w jakim idziemy zajmie nam conajmniej 2.5 godziny. Jestem sfrustrowany - caly czas wydawalo mi sie, ze idziemy na czas. Decydujemy sie jednak isc dalej. Zobaczymy - jesli o 14 bedziemy bardzo blisko, to sprobujemy. Kasia zmobilizowala sie brakiem czasu i idzie teraz duzo szybiej. Okolo 13:30 jestesmy blisko konca Canalety, ale do szczytu jeszcze 200 metrow wzniesienia - koncowy 'spacer' okazuje sie dluzszy niz myslalem. Dookola pojawiaja sie chmury - to normalne ze po poludniu pogoda sie pogarsza, podejmuje wiec decyzje o zawroceniu. Nie moge uwierzyc w to jak zle ocenilem nasze polozenie, nieco ponad godzine temu bylem pewien, ze wejdziemy. Zawrocenie blisko szczytu to jedna z najtrudniejszych decyzji w gorach – jestes juz tak blisko celu, na ktory poswieciles duzo czasu i srodkow. Fakt jest jednak taki, ze zbyt pozne zejscie w dol to glowna przyczyna wypadkow – zmeczenie dlugim wchodzeniem, czeste w gorach popoludniowe pogorszenie pogody oraz schodzenie w ciemnosciach to czesto oznacza tragedie.
Sprawdzamy nasza wysokosc - prawie 6800 metrow, robimy kilka zdjec i zaczynamy schodzenie. Chce jak najszybciej dojsc do miejsca w ktorym zostawilismy kijki - zostawilismy tam rowniez wiekszosc wody. Po dojsciu widze, ze Kasi nie ma za mna. Jeszcze niedawno ja jednak widzialem, zakladam wiec ze zaraz dojdzie. Po kilku minutach jednak jej nie ma. Zaczynam sie robic zdenerwowany - zastanawiam sie co sie moglo stac. Stroma Canalete zeszlismy razem, pozniej byl juz tylko plaski i szeroki trawers. Po kilku minutach slysze wolanie i w tym momencie troche panikuje. Nie mam pojecia co mogloby sie stac, probuje isc jak najszybciej, ale jestem tak wykonczony ze nie jest to szybkie tempo i wydaje mi sie ze ciagnie sie w nieskonczonosc. W koncu spotykam jakiegos goscia, ktory mowi, ze Kasia uszkodzila noge, ale twierdzi ze chyba nic powaznego. W koncu ja znajduje, mowi ze sie przewrocila i cos ja boli w kolanie, ale raczej nic powaznego. Po chwili zaczynamy schodzic. Kasia sie zatacza - musze ja prowadzic. Nie jest to latwe bo jestem wykonczony od szybkiego podejscia. Kasia ma problemy z utrzymaniem rownowagi - co kilka/kilkanascie krokow sie przewraca. W pewnym momencie tracilem butem kamien, ktory stoczyl sie w dol i mimo wolnej predkosci nie zatrzymal – jak z zwolnionym tempie obserwuje jak spada coraz nizej, ponad kilometr w dol w koncu zatrzymujac sie na wyplaszczeniu przed Nido de Condores. W koncu docieramy do konca sniegu, zdejmujemy raki i odpoczywamy. Mam nadzieje, ze teraz po odpoczynku, uzupelnieniu wody i bez rakow bedzie sie jej szlo latwiej. Nic z tego. Dalej zatacza sie - sposob jej chodzenia przypomina zataczanie sie po pijaku. Sprawdzam oznaki wszystkich chorob zwiazanych z wysokoscia, ale wszystko jest OK. Nie ma bolu glowy, nie ma zawrotow glowy, nie ma plynu w plucach, jest swiadoma tego co sie dzieje. Jedynie nie moze isc prosto - nie jest to jednak objaw jakiejkolwiek choroby wysokogorskiej, zakladam wiec ze po prostu jest bardzo wyczerpana. Zmuszam ja do jedzenia i picia, nie jest to latwe. Schodzimy trawersem bardzo powoli. Idzie to bardzo wolno. W koncu dohodzimy do stromego zejscia na koncu ktorego beda chatki w Independencii. Czyli przeszlismy okolo polowy drogi do obozu. Strome zbocze jest pokryte lodem, ale nie mamy ochoty zakladac znow rakow, zjezdzamy wiec na tylkach asekurujac sie czekanem. Na koncu oblodzonej strefy siedzimy i odpoczywamy. Wtedy pojawia sie patrol medyczny. 4 gosci chodzi po gorze szukajac ludzi potrzebujacych pomocy, przynajmniej na cos sie przydaje horrendalnie wysoka cena za pozwolenie na wejscie. Zaden z nich nie mowi po angielsku, zatem po hiszpansku probujemy tlumaczyc co sie dzieje. W koncu dali Kasi zastrzyk dexamytazonu, czyli srodka na zapobieganie choroby wysokogorskiej AMS i HACE. Po powrocie do domu zrobilismy dodatkowy research i objawy Kasi pasuja do stanu Ataxii, ktora moze byc poczatkiem objaw HACE.
Dopinguja nas w zejsciu ze zbocza w poblize chatek w Independencii. Rozumiem, ze mowia ze teraz beda szli wyzej pomoc komus innemu, ale nie do konca rozumiemy czy mamy tu czekac na pomoc czy schodzic o wlasnych silach. Czekamy pol godziny, przy okazji odpoczywajac, licze tez ze zastrzyk zacznie dzialac i Kasia bedzie mogla samodzielnie schodzic. Po pol godzinie ruszamy w droge w dol. Zachecam Kasie aby szla samodzielnie, ale po kilku minutach przeszlismy jakies 50 metrow po ktorych sie przewrocila. Wyglada na to, ze zastrzyk nie pomogl. Zatem sprowadzam ja w dol. Nogi ma jak z waty i prawie calym ciazarem sie na mnie opiera, ja rowniez jestem juz zmeczony i nie wiem czy dam rade ja sprowadzic. Co chwila siadamy, zeby odpoczac. Powoli schodzimy, slonce juz zachodzi i zaczyna sie sciemniac. Zakladam latarke i schodzimy dalej, W koncu dochodzimy do ostatniego, dlugiego zbocza, na koncu ktorego jest obozowisko. Po jakims czasie widzimy swiatla z obozu – ktos miga latarka, pewnie aby pokazac nam gdzie dokladnie jest oboz. Nasza latarka daje dosc slabe swiatlo i nie widzimy dokladnie gdzie prowadza wydeptane zygzaki na zboczu, idziemy wiec w generalnym kierunku obozu. Jest dosc stromo, ale nie az tak, zeby nie dalo sie schodzic. Swiatla w obozie juz nie ma, co kilka minut sprawdzamy na komorce na GPSie w ktorym kierunku mamy isc. W pewnym momencie widze swiatlo powyzej nas – ktos schodzi. Wiedzialem, ze gdy zawracalismy na szczycie bylo kilka osob, ale przez cala droge powrotna nikt nas nie dogonil. Swiatlo zbliza sie do nas szybko i w koncu dogania nas jeden czlowiek. Dobrze bylo z kims pogadac. Oswietla nam troche droge, ale w koncu widzac nasze powolne tempo idzie sam do obozu. Jestesmy juz jednak blisko. W koncu docieramy, z jednego z pierwszyh namiotow ktos nas wola i swieci mocnym swiatlem prosto w oczy. Byl to przewodnik jedej z duzych wypraw. Dal nam ciepla zupe i wode. Chwile porozmawialismy i udalismy sie do namiotu. Bylem jednak juz tak zmeczony, ze nie wiedzialem w ktora strone jest nasz namiot. Po chwili poszukiwan wrocilem do przewodnika i powiedzialem ze nie wiem gdzie nasz namiot. Pokazal nam kierunek i w koncu go znalezlismy. O 1 w nocy, 23 godziny od pobudki w koncu zawinelismy sie w spiwory i usnelismy.
Nocleg: Plaza Colera, prawie 6000 m npm
Dzien 11
Wigilia. Obudzilo nas swiecace slonce. Jestem zmeczony i marze juz o powrocie do bazy i do Mendozy do hotelu. Kasie troche boli kolano, ale generalnie czuje sie dobrze. Teoretycznie moglibysmy zostac tu jeszcze ze 2 dni i sprobowac wejsc na szczyt ponownie, ale po pierwsze emocjonalnie juz nie bylo na to sily, po drugie nie starczyloby nam jedzenia i gazu, a po trzecie pogoda na szczycie miala sie popsuc juz od dzis. Zatem zwijamy wszystko i wyruszamy w droge do bazy ponad 1,5 km zmiany wysokosci w dol. Kasia idzie dosc sprawnie. Docieramy do Nido de Condores gdzie zostawilismy duzo rzeczy. Teraz trzeba to wszystko spakowac – drugie buty, dodatkowe ubrania, nadmiar jedzenia (czesc oddaje spotkanemu wspinaczowi) i mnostwo innych rzeczy. Spotykamy tez napotkanych wczoraj ratownikow – znaja juz nas po imieniu. Mierza nam dotlenienie i puls, wszystko w normie. Ledwo wszystko pakujemy do plecakow, a wlasciwie to wszystko nie miesci sie do plecakow – obwieszamy przecaki z kazdej strony na wierzchu. Plecaki, szczegolnie moj sa teraz strasznie ciezkie. Zejscie w dol jest jednak latwe, powinnismy bez problemow dotrzec, duza czesc zejscia to luzne kamienie, troche jak zwir, po ktorych mozna sie zsuwac. Ide pierwszy co kilka minut robiac postoj i czekam na Kasie. W pewnym momencie widze, ze siedzi juz bardzo dlugo, troche powyzej mnie. Sam ledwo schodze z moim ciezkim plecakiem, nie ma szans zebym pomagal jej schodzic jak wczoraj. Po pol godziny bez zadnego postepu podejmuje decyzje – musze sam dotrzec do bazy i wezwac pomoc – ktos musi ja sprowadzic. Jestesmy juz prawie przy Plaza Canada, czyli mniej niz pol kilometra w dol jest baza. Ide sam, ale jest bardzo ciezko. Co kilka minut musze odpoczywac. W koncu wykonczony i juz od dluzszego czasu bez wody docieram do bazy. Pochlaniam litr wody i po hiszpansku tlumacze szefowi naszej firmy, ze Kasia nie moze zejsc i potrzebuje pomocy. Wyglada na to, ze zrozumial i przez radio wzywa pomoc. Zapewnia mnie ze wszystko bedzie OK. Sam chyba tez nie wygladalem najlepiej, dali mi jedzenie i picie. Po jakims czasie przez radio nadchodzi informacja, ze ratownicy sa juz z Kasia i schodza w dol. Za pol godziny powinni juz byc. W miedzyczasie wazymy moj plecak – 30 kilo, nic dziwnego, ze ciezko mi sie szlo. Po jakims czasie na zboczu pojawiaja sie 4 swiatla (juz sie zrobilo ciemno) i po kolejnych kilkunastu minutach dochodza do bazy, gdzie prowadza Kasia prosto do lekarza. Lekarz stwiedza, ze wszystko w porzadku, jedynie zmeczenie. W namiocie pijemy czekajaca na nas Cole. Chce zamowic muly bagazowe na jutro, ale podobno w pierwszy dzien swiat nie kursuja. Moze to dobrze, bedziemy mogli jutro sie troche zregenerowac przed wyruszeniem w dluga droge w dol.
Nocleg: Plaza de Mulas, 4400 m npm
Dzien 12
W koncu relaks. Prysznic, jedzenie, internet. Powoli sie tez pakujemy. Obydwoje czujemy sie dosc dobrze. Rozmawiamy tez z poznanymi ludzmi, wiekszosc z nich zdobyla szczyt, no trudno nastepnym razem sie uda.
Nocleg: Plaza de Mulas, 4400 m npm
Dzien 13
Rano maja dotrzec muly. Wstajemy wiec wczesnie i pakujemy reszte rzeczy i zwijamy tez namiot. Wazenie bagazy, okazuje sie ze o kilka kilo za duzo. Troche przepakowalismy i tym razem juz OK. Ruszamy w dol. Tak jak w pierwsza strone – dluga dolina rzeczna przed nami. Idziemy niezbyt szybko, ale tez nie ma pospiechu – autobus do Mendozy odjezdza wieczorem. Przed Confluencia konczy nam sie woda, jest strasznie goraco. W Confluencii, uzupelniamy wode, dostajemy tez owoce. Prosimy osobe z naszej firmy, zeby zadzwonila po goscia, ktory nas odbierze, ze juz schodzimy, zeby byl na czas. W koncu dochodzimy do parkingu, to tu zaczelismy wspinaczke prawie 2 tygodnie temu. Widzimy autobus z logo naszej firmy – to duza grupa z przewodnikiem tez dzis schodzi. Naszego kierowcy jednak nie ma, przewodnik zadzwonil i mamy czekac. Troche sie niecierpliwimy bo do odjazdu autobusu juz tylko godzina. Ich autobus tez jedzie do Mendozy, ale to prywatny transfer, za ktory uczestnicy wyprawy z przewodnikiem zaplacili, nikt zatem nam nie proponuje, ze nas podwiezie. Po tym jak ostatnia osoba z grupy z przewodnikiem w koncu dotarla do busa, mozemy ruszac – podwiaza nas do pobliskiej miejscowosci Puente del Inka, gdzie odbierzemy bagaze. Po dotarciu okazalo sie ze mul z naszymi bagazami mial wypadek – jeden plecak jest caly podarty, pewnie brakuje tez kilku rzeczy ale na miejscu nie pamietalismy co bylo w zewnetrznych kieszeniach, ktore ucierpialy najbardziej. Dowiedzielismy sie ze w Mendozie mamy sie zglosic do biura w celu wyjasnienia zniszczen. Po kilkunastu minutach wsiadamy do autobusu i po kilku godzinach wieczorem docieramy do Mendozy, gdzie w Sheratonie przez nastepnych 5 dni bedziemy sie regenerowac.